Z korespondencji Władysława Stanisława Reymonta do Antoniny Szczygielskiej 

(ur. ok. 1870 r., znajomość z A. Szczygielską trwała od połowy 1892 do 1895 r.)

Rogów, 14 IX 1893
(…) Powiedziałaś Pani: „Kocham innego” – odszedłem, nie prześladowałem Cię swoją miłością, choć konam z niej. Nie mogę znieść bólu, wprost, aby nie oszaleć – wynalazłem jakiś powód i wyjechałem – chciałem się ogłuszyć, chciałem w wirze nowych ludzi i wrażeń przez chwilę choć nie czuć ciężaru tęsknoty. (…) Uciekałem fizycznie – ale całe moje „ja” było tam – wpośród tych drzew parku, w tych miejscach pełnych wspomnień szczęścia. (…) Z początkiem października wyjeżdżam z kraju. Gdzie się oprę – nie wiem: jak nie wiem, kiedy wrócę i czy wrócę. Wiem tylko, że Cię nigdy nie zapomnę i że się kiedyś spotkamy jeszcze. Później dopiero może ocenisz miłość moją, dopiero poznasz jej moc po jej trwaniu. (…)

Źródło:
Korespondencja 1890-1925 / Władysław Stanisław Reymont ; opracowanie i wstęp Barbara Koc, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 2002, s. 612-614.
Uwaga: Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczyliśmy pominięcia w tekście.



Z korespondencji Władysława Stanisława Reymonta do Elizy Orzeszkowej

Florencja, 27 IV 1908

Czcigodna i Droga Pani.
(…) Pracuję wyjątkowo dużo, ale mimo to czuję się dosyć źle, różne choroby czepiają się mnie ustawicznie, a dołączywszy do tego chroniczny brak pieniędzy … Przepraszam za taką dygresję. Pytała Pani, co myślę o „Dziejach grzechu”. Powiem otwarcie i szczerze: jako dzieło sztuki – żadne, jako pewien czyn społeczny – plugawe i złe w najgorszym tego słowa znaczeniu, a przy tym – i to może najgorsze – to wszystko po stokroć nieprawda! Wszystko w tej książce jest zdechłe przed urodzeniem i śmierdzi – a usiłuje udawać życie. Nie ma tam ani jednej żywej duszy! (…) Nie rozumiem Żeromskiego! Nie rozumiem powodu napisania takiej książki. Że ją roztrąbią za arcydzieło nowej sztuki, a co gorzej, nowego życia – nie dziwię się, bo to robią Żydowinowie lub Polacy o mojżeszowo-europejskim porządku myślenia. Tłuszcza inteligentna rada żywi się odpadkami.  (…) Żeromski jest wielkim talentem, powiem paradoks, a małym artystą! Ma cudowny głos, ale nie ma o czym śpiewać. (…)
 

Zakopane, 16 VII 1908

Czcigodna Pani.

(…) Uwierzy Pani, ale mi często przychodzi gorzkawa żałość do serca, dlaczego poznałem Panią tak późno? Przecież mogłem znać Panią w pierwszych latach swoich poczynań literackich! Mogłem i byłbym bogatszym o całe dziesięciolecie znania i wielbienia jednej i prawdziwie człowieczej duszy. (…) Orzę ostatnie zagony „Chłopów”, odkładam często, przerywam, a raczej ciągłe wypadki bieżącego życia odciągają od roboty, że marzę już wprost jak o wielkim święcie wyzwolenia, o końcu powieści! (…)

Źródło:
Korespondencja 1890-1925 / Władysław Stanisław Reymont ; opracowanie i wstęp Barbara Koc, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa2002, s. 458-459, 460-461. 
Uwaga: Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczyliśmy pominięcia w tekście.

Z korespondencji Władysława Stanisława Reymonta do Ignacego Jana Paderewskiego

12 VII 1910
Szanowny Panie,
Nie będę Panu zabierał czasu i powiem krótko o co mi chodzi.
Jak wspomniałem przelotnie w Paryżu, zabieram się do wielkiej roboty historycznej. Pragnę w trzech powieściach ująć ten stuletni okres naszych walk o niepodległość: chcę dać szeroki obraz wysiłków, bohaterstw, poświęceń i ofiarności całych pokoleń. Pragnę przedstawić jak po upadku Państwa zaczął się rodzić naród polski, jak się staje i jak tą kalwaryjską drogą podnosi się z wolna i zmartwychwstaje! (…) Mam głęboką prośbę do Pana. Niech mi Pan pożyczy trzy tysiące rubli na przeciąg czasu od lat trzech do pięciu, tj. na czas pisania tych powieści. Żebym mógł napisać, co zamierzam, muszę cały rok poświęcić pracy nad materiałami tak zupełnie, że nie będę mógł przez ten czas zarobkować! Oto powód mojej prośby. Przedstawiam ją prosto i szczerze. (…) Nie umiem zapewniać ani przekonywać, czym by była dla mnie ta pożyczka. Spłacę ją uczciwie, po każdej wydanej książce tysiąc rubli. (…) Łączę wyrazy głębokiej admiracji i szczerego poważania, sługa Wł. St. Reymont.

Źródło:
Korespondencja 1890-1925 / Władysław Stanisław Reymont ; opracowanie i wstęp Barbara Koc, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 2002, s. 470.
Uwaga: Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczyliśmy pominięcia w tekście.

Z korespondencji Władysława Stanisława Reymonta do Stefana Żeromskiego

Nicea, 25 XII 1923

Drogi Panie.
Zbierzcie waluty, żonę i córkę i przyjeżdżajcie, bo tutaj słońce, ciepło i prawie zielono. Ponieważ się leczę, więc tego wszystkiego używamy ad libitum.  Czuję się nieco lepiej: doktorzy twierdzą, że to ich zasługa. (…)

Florencja, 24 III1924

Drogi Panie,
(…) Siedzimy we Florencji już pełne dwa tygodnie. Uciekliśmy od morza i lodowatych wiatrów, a wpadliśmy w lubą aurę również mrożącą i również przykrą. Od dwóch dni dopiero nieco cieplej i zaczyna pachnieć wiosną. Prawdopodobnie, iż będzie ciepło, znawcy tutejszego klimatu twierdzą to z uporem przyzwyczajenia. Niestety nie możemy na to czekać przez czas nieokreślony  i już piątego kwietnia musimy wyjeżdżać do kraju. (…) W Warszawie posiedzimy do czerwca potem zaś na wieś, na kwaśne mleko i kartofle. (…) Co Państwo robią ze sobą latem? Pewnie nad morze! Czy by nie dało wstąpić do nas do Kołaczkowa, zamiast nad te zimne, mokre i wiejne wody! (…)

Źródło:
Korespondencja 1890-1925 / Władysław Stanisław Reymont ; opracowanie i wstęp Barbara Koc, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa2002, s. 805-806.
Uwaga: Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczyliśmy pominięcia w tekście.

Z korespondencji  Władysława Stanisława Reymonta do Alfreda Wysokiego

dyplomaty, m. in. ministra pełnomocnego w Sztokholmie 1924-1930.  

Kołaczkowo,1 IX 1924

(od czerwca jestem na wsi w Kołaczkowie i zabawię tu do 25 września. A potem do Warszawy. Zgoda 12. Marzy mi się zimowanie na Południu, ale jak dotychczas, jest to jeno marzenie. Grabski przycisnął mnie takim głazem podatkowym, że zdaje mi się być wiekiem mojej finansowej trumny. Czy są jakie szanse na Nobla? (…)

Przypis do tego listu: Władysław Grabski, w latach 1923-1925 minister skarbu, ustalił kurs złotego. Gdyby nie honoraria za przekłady „Komediantki” i I. tomu „Chłopów” w Ameryce we wrześniu 1924, Reymont byłby zmuszony sprzedać Kołaczkowo.

Warszawa, 29 X 1924

Drogi Panie!
Przyjechałem do Warszawy 28 września. Równiutko w miesiąc potem pierwszy raz, i to na dziesięć minut, mogłem wyjść na ulicę. Cały miesiąc w łóżku. Mniej więcej generalne zapalenie płuc, gorączki, osłabienie straszne. Tak mi się oto skończyła tegoroczna sielanka wiejska i rozkosze gospodarowania. (…) Tak porywająco kreśliliście możliwe zwycięstwo, że rozdyndałem się do głębi. Nie wierzę, a równocześnie bronię się przed rozmarzeniem i snuciem przypuszczeń – a jeśli. A jeśli, to juści, że Wam będę zawdzięczał. Byłoby to cudowne i zarazem mocno gorzkie. Pomyśleć, że jestem chory i zupełnie zdrowym być nie mogę. Żyję jakby tylko na marginesie życia. Przez słomkę smakuję życie, niby zwietrzały mazagran. Ot dola, co? Niełatwo mi się przychodzi pogodzić z musem spokojnego, wyrachowanego, cichego wegetowania. Zwłaszcza teraz, kiedy jestem przepełniony projektami prac, których pewnie nie zdążę napisać, kiedy dojrzałem i mógłbym stworzyć niejedną rzecz istotnie wartościową. Na razie zabieram się do powieści poświęconej Ameryce i naszemu wychodźstwu. (…)

Warszaw, 14 XI 1924

Drogi Panie.
Piszę w dwadzieścia cztery godziny po otrzymaniu wiadomości o Noblu. Nie mogłem wcześniej, brakowało sił, roztrząsłem się do dna. Na dobitkę, od tygodnia czułem się gorzej, zupełnie nie wychodziłem. I przyznaję się przed Wami, że ta nagroda uderzyła mnie istotnym wstrząsającym piorunem. Bowiem, mimo wszelkich nadziei, coraz bardziej zastanawiających pogłosek, w głębi hodowałem niewiarę. Więc, kiedy to się stało, poczułem się wprost zdruzgotany wzruszeniem, co w moim stanie serca zaprowadziło mnie znowu do łóżka, i mój wyjazd na południe odkłada się do wtorku, 18 listopada. Oto pobieżna historia. Moi Kochani, jakże, czym i kiedy się Wam odwdzięczę? Bez Waszej przyjacielskiej i żarliwej pomocy pozostałbym jedynie wiecznym kandydatem, jak wielu. Wam więc zawdzięczam i tylko Wam. Niech Wam Bóg zapłaci. Jakże wyrażę tę głębię serdecznej wdzięczności. Słowo jest niezdarne w takich chwilach i nie potrafi ująć nawet strzępów uczucia. Staje się sypkim piachem. Na razie o tym dosyć. Dodam jeno, iż w kraju zrobiło to kolosalne wrażenie. Gotowi jeszcze czytać moje książki.
Inna sprawa. Dzisiaj otrzymałem zawiadomienie z poselstwa szwedzkiego; urzędową wiadomość i zaproszenie na 10 grudnia do Sztokholmu na uroczystość. Bardzo mnie to wzrusza, ale jeszcze więcej boli, że wykonać tego nie mogę. Chory jestem, często nie mam sił na przejście pokoju, więc ani wolno marzyć o jazdach poza morze, przyjęciach, uroczystościach i tylu mocnych wrażeniach. Zatem muszę poselstwu odpowiedzieć odmownie przytaczając najautentyczniejsze powody.
Ale co robić dalej?
Nauczcie mnie. Drogi Panie. Czy nie mógłby  Pan, jako przedstawiciel naszego rządu i mój, odbyć za mnie te ceremoniały? Odebrać, co mają mi dać w moim imieniu i przysłać do NIzzy – pytam, a potem, gdzie mam napisać podziękowanie i do kogo, i jakie? (…)
Jadę przez Paryż, gdyż dogodniejsza komunikacja, bez przesiadania do samego Paryża, a potem jeno 18 godzin. W Paryżu będę incognito, aby jak najspieszniej dosięgnąć południa i tam się znów leczyć. Okropne! Nagroda Nobla, pieniądze, sława wszechświatowa i człowiek, który bez zmęczenia wielkiego nie potrafi się rozebrać. To istna ironia życia, urągliwa i prawdziwie szatańska. A może i co innego. Nie wiem, czy wiecie, ale ja jestem głęboko wierzący, więc przyjmuję, co na mnie spada, jako dopust Boży. (…).

Źródło:
Korespondencja 1890-1925 / Władysław Stanisław Reymont ; opracowanie i wstęp Barbara Koc, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 2002, s. 788-791.
Uwaga: Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczyliśmy pominięcia w tekście.


Z korespondencji  Władysława Stanisława Reymonta do Kornela Makuszyńskiego

Nicea, 19 II 1925

Mój Drogi.
Jakże Ci mam podziękować ze ten artykuł w „Waidomościach”? Wezbrało mi serce taką szczerą wdzięcznością, jakiej niepodobna wyrazić. Więc jeno całuję Twoje dobre, przyjacielskie serce. Piłem Twój artykuł łakomymi ustami jakoby najcenniejszy kordiał. Łakomymi, boć życie nie dawało mi spijać takich specymenów przyjaźni. Któż się to i kiedy interesował mną i moimi pracami? Innym wybębniali huczne peany na wszelkie sposoby i wynosili pod nieba, ja zaś używałem doskonałej obojętności. Jeden Siedlecki upierał się przy mnie i wołał, niekiedy pustemu morza brzegowi. A drudzy poklepywali mnie łaskawie, przyznawali niejakie zalety i pobłażliwie się uśmiechali. Cóż, wynosiłem się z „nizin”, jak to łaskawie zauważył p. Dębicki, więc mieli jeno dla mnie łaskawą pobłażliwość – zarówno młodzi, jak starzy z wyżyn polskiego głupstwa. Nie byłem przy tym patentowanym przez żaden uniwersytet idiotą, co już dla rodzimego analfabetyzmu stało się zgoła obrazą, więc jakże „uczeni” mieli się mną zajmować. I nie byłem „socjałem” ni Żydem, ni partyjnikiem. Czyż można brać takiego matołka pod uwagę? Szerokie tematy dla farsy, jeśli nie dla tragedii.
Ale powracam do Twojego świetnego artykułu: brakuje mi w nim jednej nuty – wzmianki o mojej żonie. Krzywda się Jej stała. Od Ciebie przyjęłaby z wdzięcznością parę słów wspomnień życzliwych o Jej roli w moim życiu. Toć ona jest duszą Kołaczkowa i Ona była duszą tych zebrań. A poza tym. Ty wiesz, czym jest rola żony pisarza i co musi przenosić! Mówię o takich, którym przypadła męczeńska rola. Większość to temat farsy. (…)

 Źródło:
Korespondencja 1890-1925 / Władysław Stanisław Reymont ; opracowanie i wstęp Barbara Koc, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa2002, s. 338-339.
Uwaga: Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczyliśmy pominięcia w tekście.

Zapraszamy do lektury całości korespondencji Władysława Stanisława Reymonta zwartej w cytowanej książce, a liczącej 843 strony!

Z listów do Franciszka Rejmenta (1859-1902),
brata pisarza.

[Warszawa,  10 X 1890]

Drogi Franku!

Miejsca na kolei nie mam, tj. pomimo wszelkich pewności, że dostanę – nie dostałem. Tak było: nacz[elnik] wezwał sekretarza, aby odniósł się do którego z Od­ działów i mnie pomieścił, następnie pyta się mnie, czy mam jakie kwalifikacje naukowe. (Tego zapytania przez cały czas się obawiałem.) Odpowiedziałem tak, jak jest. Stało się, com przewidywał. Odrzekł mi, że żałuje, ale przyjąć nie może mnie, ponieważ ma tylu starających się o miejsca z wykształceniem, więc oni mają pierwszeństwo itd.
Bardzo słusznie, ma rację, ja sam wiem, gdybym był siedział, to byłbym – ale tak.„
Mniejsza z tym, gdybym był dostał miejsce, to cóż
z tego? Żadnej a żadnej przyszłości na 'kolei mieć nie mogłem – o awansach i myśleć nie mógłbym, bo wszystko rozbijałoby się o brak tzw. kwalifikacji naukowych. Staję znowu przed nieznanym.

Co robić? I czy w ogóle robić?

Jestem małpa, idiota! Bardzo dobrze wiem o tym. Martwię swoim głupim postępowaniem wszystkich – także wiem. Oburzacie się na mnie, słusznie. Wiele rzeczy nie rozumiecie w moim postępowaniu, przeto nazywacie je głupim.Jednym słowem, jestem dla całej rodziny żyjącą ciągłą troską. Wszak tak? Prawda. Otóż wynalazłem pewien modus vivendi, który nas wszystkich w równych częściach pogodzi. Nawet dwa sposoby: pierwszy – umrzeć , mówię zupełnie serio; drugi – zostać księdzem.

Wybierając, z dwojga złego wolałbym pierwszy, bo w każdej chwili wykonalny i nie zależący od żadnych okoliczności ubocznych. Drugie bym także przyjął, ale do wykonania drugiego potrzeba pieniędzy stosunkowo olbrzymią sumę, jakie 200-300 rs. Olbrzymią dla tego, który grosza nie ma, więc rzecz ta jest prawie niewykonalną.

Gdyby była jeszcze Mama, można by coś z Ojcem przedsięwziąć, ale tak – Ojciec aniby chciał słyszeć. Więc cóż mi pozostaje? To, czego dawno pragnąłem – umrzeć. Ileż razy dawniej zabierałem się do wykonania tej smutnej ostateczności, to zawsze mnie myśl na Matkę powstrzymywała. Dziś jest inaczej. Dziś prawie jestem sam. Wy, choć mnie kochacie – zapomnicie wkrótce. Tak być musi. Matka by zapomnieć nie mogła. To, co mnie powstrzymywało, nie istnieje. Sam rozumiem, że to jest smutną rzeczą umierać tym, co są potrzebni na ziemi, ale nie tym, którzy widzą się zbyteczni, którzy wiecznie zapytują się: po co? dlaczego?

Nie mieć nigdzie dachu nad głową to nic jeszcze, to się przetrzymuje, ale nie mieć już żadnego punktu oparcia moralnego na świecie to rozpacz, która pcha do tej upragnionej śmierci – bez- względu, co tam poza nią się znajduje.

Może to weźmiesz za gadanie półgłówka, trudno – fakta, smutne co prawda, wywiodą Cię z błędnego mnie­ mania.

Ale żeby sobie nie m1ec nic do wyrzucenia, muszę wyczerpać wszystkie sposoby dojścia do drugiego sposobu – zachowania życia. Więc tak zrobię. Pojadę do Ojca poprosić Go o potrzebną sumę na jakie takie przeżycie do czerwca i sposobność przygotowania się do zdania egzaminu z czterech klas, a następnie już swoimi silami postarałbym się umieścić w którym z seminariów itd. Gdyby Ojciec nie chciał, to starałbym się część swoją, tj. przypadającą na mnie po śp. Matce naszej, sprzedać komu ze znajomych lub krewnych za sumę mi niezbędnie potrzebną, wypłacalną nawet w ratach miesięcznych, aby nie myślano, że chcę dostać pieniądze i stracić je.

Gdybym miał pieniądze, to i tak byłbym zmuszony prosić Ciebie o pomoc w ta·kiej formie: danie mi mieszkania u siebie pomocy przy uczeniu. Na życie i inne potrzebne wydatki miałbym pieniądze, zyskane w obocznie wyłuszczony sposób.

Gdybyś się nie zgodził – no, to bym musiał jakoś inaczej postąpić.

Gdybym miał pieniądze, to tak czy owak dopłynął­ bym do zamierzonej przystani spokojnego bytu.

Piszę do Ciebie otwarcie, jak do najlepszego przyjaciela. Odpisz mi zaraz po odebraniu listu, bo będę czekał umyślnie na Twoją odpowiedź w Warszawie. Daj rady co do postąpienia z Ojcem lub w przeciwnym razie ze sprzedażą tej sumki 7 – ale nie odwódź mnie od śmierci, gdybym wszystkie sposoby ratunku wyczerpał na próżno, bo nie usłucham. Pisz na Nowolipie do’ Kasi.

A teraz całuję Cię serdecznie i czekam odpowiedzi.

Twój Wł. Rejment

10. 10. 90

PS. Jeślibyś chciał, a uważał za stosowne, to napisz do Ojca o moim postanowieniu względem seminarium i potrzebnych pieniędzy.

Rejment

 [Przyłęk, 15 XII 1890]

Drogi Franku.

Dziękuję Ci serdecznie za list i zawartość w nim. Urządziłem się tu, jak mogłem przy podobnych warunkach. Mieszkam na wsi u chłopa w obrzydliwej norze, wespół prawie ze świniami, ale to mniejsza, najgłówniejsze to, że mam okropnie zimno, ponieważ w miejsce podłogi jest tylko coś nieokreślonego – przez pułap zaś swobodnie można liczyć gwiazdy, tym swobodniej, że na tej połowie, gdzie mieszkam, zawalił się dach, więc pomimo cyganka, nb. niemiłosiernie kopcącego, jest przerażająco zimno. Ale cóż robić? Jak na teraz, ani mogę marzyć o innym mieszkaniu – bo ni­ gdzie blisko nie ma. Więc nie wystawisz sobie zbyt różowym mój los, dołożywszy do takiego mieszkania na­ stępujące szczegóły: cały dzień siedzę na linii – tak kazali, więc muszę choć początkowo – za taką niezimową garderobą, jaką posiadam, toteż trzęsę się prawie ciągle z zimna; jak [na] pierwszą dolegliwość nie mam rady, tak tym bardziej i na tę; gdybym mógł gdzie po­ życzyć ze 30 rubli z amortyzacją miesięczną, to bym się jako tako oporządził, ale inaczej to dalibóg nie wiem, jak przetrzymam zimę. Życie prowadziłem dotychczas okrutnie rozkoszne, nie miałem się gdzie stołować, nie miałem co jeść, nie miałem za co kupić. Dopiero dziś zmieniło mi się troszeczkę na lepsze, bo zacząłem jadać obiady u dozorcy, no a śniadania i kolacje, to jak można.

Reasumując wszystko, mówię: podle życie, ale cóż robić? Bywało i gorsze, a nuż się odwróci i będzie le­ piej. 

Ojciec dal mi 5 rubli – może nie mógł więcej? Kupiłem sobie za to maszynkę naftową, zapłaciłem komorne na trzy miesiące i już na czysto.(…).

W domu po staremu prawie, tylko Ojciec zaczyna mnie niepokoić, jest przekonany, że chorować zaczyna na takąż samą chorobę jak śp. Mama – nie można mu wytłumaczyć. ·A Ty wiesz, co to jest imaginacja, wmówienie.

Co do 25% procentu [!] urzędników Polaków, to i u nas różne wersje chodzą, ale nic na pewno nie wie­ my. Gdybyś się z tamtym Nowakowskim widział, proś go może, by prosił Koźniewskiego o przeniesienie mnie do biura, jeśliby to 'było możliwe. Bo z 60 kopiejek, jeszcze przy takich okolicznościach, jest niemożliwym prawie żyć.
Kończę prosząc Cię raz jeszcze – przyjedź – i ca­ łując serdecznie.


Twój
W. S. Rejment

Przyłęk, 15 XII 90

Przyjedź. Wszyscy proszą o to. Przyjedź.

R.

[Adres na kopercie:] Wielmożny / Franciszek Rejment / przez St. Dr. Z. W.-W. Pruszków I w Nadarzynie


[Krosnowa, 7 XI 92]

Kochani  moi.

Dziękuję za list, bardzo dziękuję, sprawił mi on niekłamaną przyjemność i przypomniał, że winien jestem niepisania do Was. Składały się na to różne przyczyny.

Po powrocie do siebie od Was – pamiętacie może, że już byłem słaby – zachorowałem potężnie na zapalenie oskrzeli. Leżałem coś do trzech tygodni i dzisiaj nawet nie jestem zupełnie w porządku z płucami, a potem wyzdrowiawszy na tyle, że mogłem chodzić, zabrałem się do swojej zmory, pracy literackiej, która pochłania mnie całego i zmusza do ciężkiego, bardzo uciążliwego nieraz wysiłku. Niby to nie tłumaczy mojego milczenia, ale w części usprawiedliwia. Staram się o przeniesienie do Płyćwi, bo tu, gdzie jestem, niemożebne dłużej żyć – tam miałbym i mieszkanie darmo, a przyzwoite, i ze stołowaniem mógłbym się odpowiednio urządzić. Czy mi się uda – nie wiem. Możebne jest i to, że mnie wyleją zupełnie zamiast przenieść. Tymczasem żyję jak anachoreta, bez towarzystwa żadnego, bez przyjemności, surowo, ostro i wstrzemięźliwie. Muszą mi wystarczać chłopi, pomiędzy którymi żyję, pensja, jaką raczą mi płacić, i cel, do którego dążę. Jeżeli czasem w dniach znerwowania lub w chwilach nudy bezbrzeżnej przeklinam ten dwuletni tutaj pobyt, to znów w chwilach normalnego poznawania i pełnej świadomości – a tych jest więcej – błogosławię niejako.

A propos tych prac moich . Wierz mi, że czekam na ich ukazanie się w druku z większym utęsknieniem niż wierni na zbawienie wieczne. W grudniu z pewnością zacznie się drukować seria cała szkiców moich z chłopskiego życia w „Głosie” – tego jestem pewny, bo brałem już coś a conto. W „Przeglądzie Tygodniowym” w październiku już zamieścili rzecz jedną – a raczej już ją zaczęli – i ta droga, kochana cenzura raczyła łaskawie wyrzucić. Poradzono mi udać się do „Kraju”; sądzili, że tam wymagania cenzuralne są lżejsze. Wykreślili tak samo – jeszcze p. Piltz pisząc mi o tym narzeka, że go na koszta naraziłem, bo już numer był gotów; on [był] pewien, że to przejdzie, tymczasem trzeba było wyrzucić itd. Więc cały prawie zbiorek, może najlepszych rzeczy, musiałem wysłać do Krakowa do „Myśli” i do „Lwowskiego Dziennika” . Juści, że tam skwapliwie będą je drukować. Poprotegował mnie tam Świętochowski i inni – ale mi żal, że nie w naszych pismach. Wolałbym być tutaj darmo drukowanym niźli tam sowicie opłaconym, czego, mówiąc między nami, nie będzie, bo „Myśl” pismo dycht w rodzaju „Prawdy”. Ma prawdę dla swoich czytelników, ale nie ma pieniędzy dla współpracowników. „Dziennik Lwowski” – ten zapłaci. Do „Przeglądu” dałem co innego, ale zacznie się po Nowym Roku – prędzej nie może być z powodu nawału gotowego materiału. Więc czekam, czekam – i piszę, i czekam . Jak się tylko tłoczyć zacznie pierwsze – przyślę Ci z przyjemnością. Czy Ty z podobną będziesz czytał – zobaczymy.(…)

Darujcie mi kaligraficzność mojego pisma i nudzenie. Całuję Was serdecznie.

Wasz brat
W. S. Rejment

Krosnowa, 7 XI 92

Źródło:

Władysław Stanisław Reymont, Listy do rodziny, opracowali: Tomasz Jodełka-Burzecki i Barbara Kocówna, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, s. 30-32, 34-36, 48-50.

Uwaga: Oznaczenia w nawiasach kwadratowych […]  pochodzą z cytowanej książki.  Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczone są pominięcia w tekście. Cytowane fragmenty nie zawierają również odnośników do  przypisów. 


 1

[Kraków, po 13 II 1907]

Z głębin niedoli wołam,  z odmętów  niepokojów.   Dnie są wiekami! Jestem pijany wspomnieniem, pijany na wieki. O duszo moja serdeczna, o przyjacielu mój. Wspominam o Tobie i nowy żal mnie ogarnia, żal nieopowiedziany, żal  gorący  jak  ogień.  I  nie  ma  rady! Nie ma ratunku. Śniłem cudny sen, a stała się bolesna rzeczywistość. To są  bezładne  krzyki  duszy.  Może  jutro, może później zdołam coś więcej zrozumieć nad ból, dzisiaj jestem tylko  cierpieniem i chaosem. Wyjeżdżałem jak na śmierć, bom poczuł, co tracę. I Twoje łzy widziałem, padły mi na serce i  przepala ją  do dna – ale są pokrzepieniem,  są mi komunią na życie.

Jak mi strasznie źle, jak źle.

Ale Ty pomyśl  o mnie  niekiedy.

Nic mi żądać nie wolno, więc proszę tylko o wspomnienie. Szaleństwo mnie ogarnia. Wróciły wszystkie sny o szczęściu. (…)

 3

[Warszawa]  sobota,  16 III  (19]07 Dopiero  dzisiaj  jestem   w  stanie  zebrać  myśli.  Cały ten tydzień, od poniedziałku, od chwili odebrania listu Pani, chodziłem  nieprzytomny, nie mogłem myśleć i ·nie bardzo wiedziałem, co się ze mną dzieje . Straszną przeżyłem ,chwilę, nieopowiedzianą.

Nie mam prawa mówić  Pani po  imieniu,  ale  teraz, w tej chwili, bierę sobie sam to prawo, bo to godzi­ na spowiedzi ciężkiej, a może ostatniej.

Żądasz szczerości, dobrze, ,obnażę swą duszę przed Tobą, wyspowiadam się  do  dna,  ale  nie  ulęknij  się burzy i piekła. Mam piekło w sobie. Mam teraz poczucie takiej lodowatej samotności i nędzy, takiej  pustki, że to nie  opowiedzieć. (…)

Kocham Cię! Wierzę Ci! Ubóstwiam Cię z serca! Oto są moje grzechy główne i jedyne, i oto są źródła moich nieszczęść a Twoje j srogości. Wando! Duszo mojej duszy, Przyjacielu Jedyny i Kochanko Wyśniona . Nie, nie umiem pisać, łzy zalewa ją mi oczy i przepełniają serce, że chciałbym w tej chwili być przed Tobą i  nic  nie  mówić,  a  tylko  oczami  żebrać  zmiłowania. (…)

Poznałem Cię bliżej i niepokój mną zatargał. Broniłem się, jak mogłem. Na nic się zdało. Twoje oczy przykuły mnie do, stóp Twoich. Ogarnęło mnie  uczucie pożarem nie ugaszonym. Byłaś łaskawą, słuchałaś mnie niekiedy, a Twoja słodycz, Twoja  piękność, Twoja  dusza brały mnie w niewolę na wieki. (…)

 12

(Miłosław) 1 [Warszawa],  31 XII  [19]07Nie  wiem,  od  czego  zacząć,  co  mówić  i  jak  sądzić. Noszę  Pani list od soboty  i czytam go codziennie,  czytam  go bez  przestanku,  i nie  mogę  się  nim  dosyć  na­ cieszyć, ale nie potrafię stłumić jakiegoś  dziwnego,  bolesnego smutku.

Będę odpowiadał kolejnie, żeby nie stracić równo­ wagi i żeby  znowu  nie  wzbudzić  w  Pani  podejrzeń o przesadę i egzagerację.

Otóż, co do  mojego  tonu,  a  który  Panią  nieco  razi: to nie mój literacki ton, a mój ton zasadniczy, człowieczy, jestem  bowiem  z  tych,  którzy  jeśli  coś  czują, to  całą  potęgą,  jeśli  kochają,  to  już  całym  huraganem, a jeśli się oddają, to już całe  życie kładą w  miłość czy ideę. Otom taki w swoje j treści najgłębsze j. Mogę być zimnym i lodowatym albo rozpalonym  jak bolid lecący. Cóż zrobię, kiedy nie umiem się miarkować. Pracowałem już nieraz nad sobą i na  próżno. Moja wybuchowa szczerość, moje ekstatyczne  miłowania, moje uczucia – są mi  nieprzyjaciółmi  bardzo często i często płata ją mi ciężkie figle. (…)

W grzechach, w błędach, w wahaniach i walce objawia się dostojność duszy bardziej niźli w martwych, często automatycznych tzw. cnotach. Łatwo  nie  grzeszyć temu, kto nie jest narażony  na  pokusy.  A  cnotą  nie jest bierność, tylko walka. Tylko  w walce,  w  szukaniu swego ja – rodzi się dusza i staje się nieśmiertelna.

A miłość prawdziwa, bo zresztą  nie  ma  innej,  nie jest człowieka grzechem, nie jest zbrodnią, jest koniecznością. Nie widzę, po co by żył człowiek, gdyby nie kochał. Życie byłoby głupstwem i farsą bezmyślną. Aforystycznie formułuję swoje patrzenie, ale tak jestem wzruszony w tej chwili. Zdaje mi się, że  mówię z Panią, że Pani tu gdzieś blisko unosi się przy mnie, widzę nawet niekiedy przymglone, zasłuchane, cudne oczy, widzę uśmiech, czuję Panią przy sobie i dlatego zniżam głos i mówię cicho, a niekiedy milczę i tylko patrzę, a wiem, że Pani mnie  słyszy  i rozumie, i nieco współczuje. (…)

Bo  dwoje ludzi, a nawet dwie miłości nie mogą  żyć  ze  sobą zamknięci w klatce musów i konwenansu – muszą się bowiem  w  /końcu   zagryźć   głupimi   codziennościami. Dwie dusze mogą być jak ptaki wolne  obok  siebie, szybujące ku słońcu. Opadają, gdzie chcą, i  lecą,  gdzie chcą,  i  pragną  się,  kiedy   chcą.  Żyją   razem,   a   każda ma  swój  lot,  żyją  dla  siebie   nie   przepadając   w   sobie  – kochają  – oto  tajemnica,   bo  nie   jest   sztuką być  kochanym,  tylko  kochać  samemu,  kochać  nie  siebie w kimś, ale tego kogoś dla  niego  samego,  bez­ względnie    i   bezinteresownie.

Już kończę,  już,  przepraszam  za  ględzenie. (…)

Całuję  ręce  drogie, całuję  przyjacielskie  ręce,  i chylę  się  do  stóp,  i  proszę  głęboko  o  ździebko  pamięci uczucia.

Wierny

Wł.

Źródło:

Władysław Stanisław Reymont, Listy do Wandy Toczyłowskiej z lat 1907-1912, opracowała Barbara Koc, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1981, s. 25, 30-31, 63-66.

Uwaga: Oznaczenia w nawiasach kwadratowych […]  pochodzą z cytowanej książki.  Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczyliśmy pominięcia w tekście.

Zapraszamy do lektury całości listów Władysława Stanisława Reymonta zwartych w książce „Listy do Wandy Toczyłowskiej” w opracowaniu Barbary Koc.


1

 Środa, 4 IV 1900 r. [Hotel] Saski

Utęskniona, Jedyna!

W tej chwili odebrałem telegram.

Więc nie, więc nie! Nie, nie mogę uwierzyć, nie mogę, że Ciebie tutaj nie ujrzę, że nie spełnią się moje najgorętsze pragnienia! Boże, a co ja już wymarzyłem o tej chwili spotkania się z Tobą, jak ją sobie czyniłem cudowną i szaloną…

A teraz, teraz wyć mi się chce z wściekłości na los i na samego siebie. O moja, o straszna, o cudowna moja Pani, Demonie mój – czemu Cię tutaj nie ma, czemu? Wypełniłbym pocałunkami całe życie, zabrał życie to na zawsze, przepalił tym ogniem, który mnie przetapia i tak pali! tak pali!

Czemu?… Czemu!…

(…)

Nie wiem, co piszę, bo udręczenie roztrząsa mnie i tak gryzie, tak strasznie gryzie…

A jeśli Ty nie możesz, to ja przyjadę, co? Na kilka godzin, po cichu zupełnie, przejdzie wieczór u Ciebie, a rano wyjadę. Nikt nie będzie widział, mogę wysiąść w Poroninie i stamtąd też wyjadę rano – a całą noc przesiedzimy – chcesz? Nie bój się, nic o tym wiedzieć nikt nie będzie. A może jeszcze będziesz mogła przyjechać, chociażby w piątek lub w sobotę?…

Wczoraj, kiedyś odchodziła ze stacji, widziałem Cię jeszcze długo, długo, tam za parkanem i myślałem, że umrę, taki mnie żal porwał! Ach, nie móc nic mówić, nie móc Cię nawet pożegnać! A teraz nigdy, nigdy sobie nie daruję, że nie byłem u Ciebie w poniedziałek.

Chodziłem ze trzy razy przed domem i wejść nie mogłem, bałem  się, zdało mi się, że jeśli wejdę, to nie znajdę już sił odejścia, oderwania się od  Ciebie…

Zwariowałem zupełnie, zupełnie – o Ty straszna, otrułem się Twoimi pocałunkami. Kocham Cię i umieram z pragnienia, ze straszliwego pragnienia Ciebie, Ciebie…

(…)

A tymczasem biorę Cię w ramiona, okręcam się i całuję, całuję całą mocą pragnienia, tęsknoty, miłości! Całuję oczy, czoło, usta, ramiona – czujesz, jak Cię palą moje usta? Och, głodne, śmiertelnie są głodne Ciebie. Całuję aż do szaleństwa, aż mnie odepchniesz lub zginiemy w rozkoszy i wypijemy sobie dusze!

Boże! A Ciebie nie będzie, nie przyjedziesz!

Napisz, moja, moja, moja!

Całuję  Ci ręce,  każdy  palec,  każdy  – i ramiona, i  piersi – i całą, całą…

Daruj mi ten list, przebacz. Widzisz, oszalałem przez Ciebie, oszalałem. Płonę jak pochodnia, jak stos. Kocham Cię…

Twój Wł.

 3

Warszawa, Piątek, 20 IV 1900 r.

Hotel Europejski

Moja! Myślałem, że może chociaż dzisiaj dostanę słówko od Ciebie – czekałem listowego ze drżeniem, liczyłem sekundy, no i nic nie przyniósł, nic. Już teraz nie rozumiem, co się stało? Na moje dwa listy ani jednego słowa odpowiedzi, dlaczego?

Ach, to „dlaczego?” tak mnie męczy,  tak  męczy – tym bardziej, że jeszcze leżę, jeszcze chory jestem. Już się cała ohydna influenca przewaliła, pozostało tylko takie osłabienie i brak sił, że nie podnoszę się z łóżka.

Wyobraź sobie, moja kochana, leżę dnie całe samotnie w hotelu, a Ty nawet nie piszesz.

Czy się gniewasz na mnie, Przesłodka?

Możeś się obraziła ostatnim listem? Widzisz, już byłem chory, pisałem go na pół przytomny, więc może co napisałem takiego… Może, mówię, bo nie wiem, a jeśli tak, to Cię przepraszam całą duszą…

(…)

Ach, gdybyś mnie znała bliżej, gdybyś mnie znała – to nie mogłabyś się gniewać, bo wiedziałabyś, co się dzieje teraz we mnie. Ty nie wiesz, że w noce bezsenne, w te długie noce i straszne wołam do Ciebie, wołam, wyciągam ramiona, przyzywam jako ratunku i zmiłowania!…

A Ciebie nie ma, nie ma!

Dziwne, bardzo dziwne to wszystko, co nas złączyło!

Błyskawicowe czy piorunowe? – Chyba jedno i drugie, bo równie olśniony jestem, jak i spalony! Spalony, słyszysz? Spalony! I nie potrafię zapomnieć nigdy, nigdy tych chwil tam, pamiętasz? Na ich wspomnienie szaleję – szaleństwem cichości i kontemplacji – a przeszło, przeszło, a tylko trwa we mnie, trwa w żywej pamięci, trwa w nerwach! Och, Ty cudna, Ty straszna siło, powiedz, czy myślisz kiedy o mnie?

Powiedz, czy pamiętasz jeszcze? Powiedz, czy kochasz mnie trochę?

Przez dusze ludzkie przechodzą często huragany niszczące, otóż Ty, Ty to mój huragan, ale huragan zbawczy.

Daruj, że tak piszę, ale piszę w łóżku, nie bardzo więc władam rękami, tyle tylko jeszcze napiszę, że Cię błagam, błagam o słów kilka – jeśli pisać do mnie zechcesz. A jeśli  zechcesz, to pisz dużo, dużo i o wszystkim. I zaraz, zaraz…

W Warszawie będę jeszcze dotąd, dopóki nie wy­ zdrowieję zupełnie.

A   tymczasem   całuję  Ci  ręce   cudne,  całuję   te straszne, te cudne usta, ramiona, biodra  […]

Kocham Cię. Kocham, pamiętam – czekam… Odpisz.

Twój Wł. St.

5

Warszawa [?], kwiecień 1900 r.

[Brak początku listu]

[…] nie zdołam Cię zapomnieć, że nigdy nie wyjdzie mi z pamięci to, co nas złączyło tak dziwnie, nigdy.

Ja jeszcze nie wiem, dlaczego to wszystko się stało, wiem tylko, że gdy myślę o Tobie, a często myślę, mam serce pełne czułości, wdzięczności i niezapominania; wiem tylko, że Ty dałaś mi poznać przedziwną słodycz kochania tak bezinteresownego, tak dziwnego, jak może nigdy w życiu. Nie umiem się wypowiedzieć, ile dobrego sprawiły mi Twoje listy, jak mnie rozrzewniła do głębi dobroć Twoja – i ile przyczyniłaś się do szybszego wyzdrowienia mojego.

(…)

Zdrowszy jestem znacznie, o tyle nawet, że w niedzielę już z pewnością wyjadę na wieś – tam będzie mi na  pewno  lepiej, ciszej, spokojniej. […]

[…] czytać je będziesz.

Moja Najdroższa, daruj, że Ci jeszcze nie przysyłam swoich książek; zwłoka z powodu choroby nastąpiła. W tych dniach będziesz je miała równocześnie z kwiatami do J. i do Ciebie, urzędownie, Kochanie. Czyś myślała o Włochach na zimę? Pamiętasz mój projekt? Utwierdził mnie jeszcze w tym marzeniu znajomy mój jeden, który całą zimę przesiedział pod Nervi i jest oczarowany i bardzo uzdrowiony pobytem tam. Ale o tym mówić jeszcze będziemy  […].

[…] jechać do Wiednia, obie miejscowości są dla mnie jednako wygodnymi do dalszej jazdy do Paryża.

Ale z tą jazdą zwlecze się jeszcze dosyć czasu, ponieważ postanowiłem posiedzieć na wsi dłużej, aby się podreperować pod wielu względami – tak że chyba pojadę dopiero w czerwcu. Pozbyłem się już wielu wystawowych zobowiązań, aby tylko móc pozostać dłużej w kraju. W niedzielę jadę i liter[al]­ nie zagrzebuję się w robocie – zobaczysz wkrótce rezultaty.  […]

Źródło:

Władysław Stanisław Reymont, Miłość i katastrofa. Listy do Wandy Szczukowej, opracował Tomasz Jodełka-Burzecki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1978, s. 27-29, 32-34, 38-39.

Uwaga: Oznaczenia w nawiasach kwadratowych […]  pochodzą z cytowanej książki.  Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczyliśmy pominięcia w tekście.

Zapraszamy do lektury całości listów Władysława Stanisława Reymonta zwartych w książce „Miłość i katastrofa : listy do Wandy Szczukowej” w opracowaniu Tomasza Jodełki-Burzeckiego.    


 13

Wolbórka, czwartek, 28 VI [19]00 r.

Moja Droga! Dziękuję, bardzo Ci dziękuję za listy – wobec nich odczułem dopiero cały ogrom win własnych, win pochodzących z tego, że pozwoliłem Ci tak długo czekać na listy, że przeze mnie niepokoiłaś się i udręczałaś obawami. Ale to wszystko poszło stąd, że wyjeżdżałem i przeszło tydzień nie byłem w domu. Miałem kilka zaległych już od wielu lat wizyt i odwiedzin rodziny, więc złapawszy chwilę stosowną pojechałem – a że to okolice wszystkie daleko od poczt i kolei, więc odkładałem pisanie do powrotu. Raz  jeszcze  najserdeczniej  Cię  proszę o przebaczenie.

(…)

Moja Jedyna, to co słyszałaś znowu od Nelbarczyka [?], jest to kłamstwo – a raczej on powtarza jak papuga to, co mu tam ktoś z Warszawy donosi.

Wiem, kto to taki, i ani się dziwię, bo to znana z głupoty i plotkarstwa osoba. A że on powtarza, też się nie dziwię – toć to mały kretyn; bardzo utalentowany, bardzo poczciwy i dobry – ale kretyn. Nie znasz go, widzę! Zdziwiło mnie to, że wierzysz wieściom podobnym, że dajesz się obałamucać byle pogłoskom.

Moja słodka, pamiętaj o jednym, że ja nie mam żadnej racji. żadnej potrzeby  okłamywania  Ciebie! (…)

Moja słodka, musiałaś już się nasłuchać dosyć ujadań ludzkich na mnie, a usłyszysz prawdopodobnie jeszcze więcej. Ale cóż one znaczą? Czy mają koniecznie zawierać prawdę? Nie, tysiąc razy nie; zawierają plotkę bezmyślnie powtarzaną, zawierają zawiść, zawierają fakty poprzekręcane – jednym słowem: pył.

„Żebyś była czystsza jak śnieg, nie ujdziesz potwarzy” -powiada  Hamlet.

To, co było prawdą za jego czasów, jest u nas, w Warszawie i w Polsce całej, prawem – nieubłaganym prawem, płynącym z próżniactwa całego społeczeństwa. A przy tym ja nie umiem żyć tym zwykłym, brudnym życiem, nie umiem się naginać do jego form; mam w głębokiej pogardzie stadowe  prawa (…)

Ja sam wiem dobrze, co mówią o mnie, co za potworne plotki mnie otaczają.  Śmieję  się  z  nich, ale chwilami ogarnia mnie takie zniechęcenie do ludzi, że uciekłbym na inną półkulę i rad zapomniał, że mam gdzieś współrodaków.

A przy całej swojej małości pocieszam się tym, że znacznie ode mnie więksi byli tak samo prześladowani, tak samo tropieni!

Niechaj się bawią! Dotychczas są to czepiania osobiste, a wkrótce będzie gorzej, bo rzucę kilka książek, w których tak obedrę ze skóry pewne warstwy, tak je wystawię pod pręgierz, tak wysmagam i opluję – że wtedy dopiero wyć będą!

(…)

Kończę. Całuję Ci ręce i te usta cudne, i ramiona, i wszystko, wszystko. Zjadłbym Cię. Do widzenia, Moja. Do widzenia!

Twój chłopak

17

Warszawa, 16 VII 1900 r., poniedziałek Adres tymczasowy: Szpital Praski, Warszawa

W łóżku piszę, więc daruj, że tak niezdarnie, ale ledwie jeszcze władam rękami.

Depeszę odebrałem dzisiaj w nocy. Myślałem już przedtem, aby Cię uwiadomić, że żyję, no i że żyć będę, ale zupełnie nie miałem sił przez te trzy dni pierwsze po katastrofie. Ale się nie martw, obiecują, że za dwa tygodnie wstanę. Jestem tylko lekko poraniony i mocno potłuczony. A wypadek był straszny swoją grozą, że wyszedłem żywy – to cud prawdziwy. (..)

Ale bądź spokojna. Nie mogę pisać więcej„. Na­ piszę  później,  gdy będę  miał  trochę  więcej  sił.

Napisz, napisz. Do widzenia. Całuję Ci ręce. Do widzenia.

Wł. St. R.

21

Warszawa, niedziela, 26 VIII  1900 r.

Wanda!

Za kwiaty, które już parę tygodni temu dostałem, a zaraz po adresie wiedziałem, że to od Ciebie, dziękuję Ci bardzo.

(…)

O,  nie,  pieniędzy  teraz  mi  nie  potrzeba.  Ale  za . Twoje  dobre i życzliwe  chęci dziękuję  Ci całą duszą.

A ja jeszcze wciąż  jestem  w  szpitalu,  ale mam go już tak dosyć, że z niecierpliwością oczekuję na pasport.   Otrzymawszy  go  wyjadę   natychmiast.

Odwozi  mnie  i  pozostaje  ze  mną  Lange  poeta i jedna z sióstr moich.  Jadę na  pobrzeża  Adriatyku, bo tam będzie cicho  i  spokojnie,  a  zdaje  mi się, że tam wyzdrowieję rychło. Prawdopodobnie zamieszkam na Lido obok Wenecji. Będę miał kąpiele morskie i różne  zakłady  lecznicze  przy sobie, a miasto, które bardzo lubię, o dwadzieścia minut drogi.  (…)

Do wszystkich moich nędz, z tej katastrof y płynących, przyszła nowa – miałem bardzo potłuczone nogi, pókim leżał, dokuczały mało – ale teraz, gdy chodzić zacząłem, pokazało się, że w stawach kolan porobiły się jakieś wysiękowe historie. Jeśli się to rozszerzy – to nie chcę już myśleć o tym.

(…)

Z Wenecji napiszę.

A gdybyś chciała  napisać  tam  do mnie?

Napisz: Poste-Restante  Zakopane, a później przyślę Ci szczegółowy adres. Do widzenia.  Całuję  Twoje  dobre ręce  całą najgłębszą przyjaźnią i życzliwością.

Szczerze  oddany

Wł.  St. R

23

Kraków, 27 XI [19]00 r.

Pani  Wando.

Tak zaczynam, bo rozumiem, że już  mi  inaczej nie wolno, że nie powinienem. Zresztą, robię tak, jak Pani chciała – to jest postępuję  szczerze. I polegając właśnie na szczerości czuję, że nigdy nie możemy pozostać obcymi dla siebie – prawda?

Jest coś większego i trwalszego od miłości – to jej forma wyższa: przyjaźń. Ta, jeśli sami nie zdusimy w sobie, nie zabija nic – trwa, jest.

Ale  nie będę  o tym  się rozwodził.

Przepraszam całym sercem, że milczałem tak długo. Nie ma Pani pojęcia, jak mi jest trudno pisać, jak mi jest szalenie trudno zebrać się na czyn jaki – jestem bezwładem woli tak przygnieciony jak głazem.
(…)  za dwa tygodnie muszę być na tydzień cały w Warszawie, muszę się tam poddać ekspertyzom lekarskim, chcę tę sprawę moją skończyć  jak najprędzej, aby móc potem zamknąć się w jakim zakładzie i uleczyć się lub umrzeć.

(…)

Źródło:

Władysław Stanisław Reymont, Miłość i katastrofa. Listy do Wandy Szczukowej, opracował Tomasz Jodełka-Burzecki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1978, s. 63-66, 74, 82-83, 86-88.

Uwaga: Oznaczenia w nawiasach kwadratowych […]  pochodzą z cytowanej książki.  Ponieważ cytujemy fragmenty listów, nawiasami okrągłymi (…) zaznaczyliśmy pominięcia w tekście.

Zapraszamy do lektury całości listów Władysława Stanisława Reymonta zwartych w książce „Miłość i katastrofa : listy do Wandy Szczukowej” w opracowaniu Tomasza Jodełki-Burzeckiego.  

Podobne wpisy